Wyprawa na wąwozy lessowe

Termin tej wyprawy rowerowej miałem zaplanowany od dłuższego czasu. Miał to być ostatni weekend września 2020. Nie sprecyzowana była jedynie ekipa i cel. W tygodniu wyjazdu wszystko się wyklarowało. I tak w piątek rano, razem z niezawodnym kolegą Łukaszem ruszyłem pozwiedzać wąwozy lessowe koło Kazimierza Dolnego nad Wisłą.
Samochód, którym podróżowaliśmy zaparkowaliśmy w Puławach i przesiedliśmy się na rowery obwieszone ekwipunkiem na trzy dni tułaczki. Pierwszy wiorst drogi minął mi na przyzwyczajaniu się do jazdy obładowanym rowerem. Na bagażniku miałem między innymi około czterokilogramowy namiot. Łukasz nawet sugerował, abyśmy go zostawili, jako alternatywę proponując: „Najwyżej zanocujemy w jakimś pustostanie„. Muszę tu zaznaczyć, że te słowa to była uprzejmość w moją stronę, bo znał moją słabość do zwiedzania opuszczonych budynków.
Na początek podjechaliśmy do puławskiego pałacu Czartoryskich. To miejsce jest bardzo fotogeniczne i same w sobie może być tematem na post. Znajdującą się tu Świątynie Sybilli pamiętam z książki od plastyki z podstawówki. W tamtym czasie byłem zafascynowany architekturą antyczną. W zeszycie zamiast jak każdy szanujący się nastolatek rysować projekty tagów i później przenosić je markerem na szyby w autobusie, rysowałem szkice greckich świątyń w stylu doryckim. Pamiętam, że samą Świątynie Sybilli (ta akurat jest w stylu korynckim), bardzo chciałem zobaczyć na żywo. Po latach ten entuzjazm jakoś opadł i przy konfrontacji poziom endorfin utrzymywał się na normalnym poziomie.


Z pałacu ruszyliśmy ścieżką szlaku wąwozów lessowych. Wiedziałem, że może być ładnie, ale szlak i tak mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że co jakiś czas może uda nam się napotykając jakiś wąwóz. A tu okazało się droga dzieli się na dwa rodzaje odcinków. Pierwszy to podjazd/podprowadzanie roweru wąwozem do góry. Drugi rodzaj to zjazd wąwozem w dół. Taka charakterystyka terenu nie winduje średniej prędkości przejazdu do jakiś rekordów, ale ten moment zjazdów rekompensuje wszystko.





Końcówka szlaku wiedzie przez punkt widokowy z trzema krzyżami (ale nie ten nad Kazimierzem). Po obejrzeniu panoramy Puław i jednego z meandrów Wisły, zwolniliśmy hamulce i puściliśmy się w dół ku poziomowi rzeki. To był według mnie najlepszy zjazd na tej wyprawie. Przebiegał przez dość płytki wąwóz nad którym było sklepienie wykonane z gałęzi krzewów i mniejszych drzew. Miałem wrażenie, że jadę jakimś krytym torem saneczkowym. Zdjęcia ze zjazdu nie zrobiłem, bo nie chciałem sobie psuć tej chwili na zatrzymywanie się.

Po zrobieniu małych zakupów, wróciliśmy na wyżyny szukać miejsca noclegowego. O ustronne miejsce nie było problemu. W czasie tego dnia na szlaku widzieliśmy tylko dwie osoby i byli to lokalni rolnicy. Podejrzewam, że jakbyśmy się w ogóle nie chowali to i tak by nikt nie wiedział, że tu nocujemy. Po rozbiciu namiotu strzeliliśmy sobie piwko i około godziny dwudziestej byliśmy już ululani. W środku nocy pojawił się na jakiś czas deszcz. Muszę powiedzieć, że bardzo lubię ten akompaniament kropli uderzających w materiał namiotu. Oczywiście pod warunkiem, że jest dozowany z umiarem. Na szczęście pogoda znała ten umiar i poranek był już słoneczny.
Jak tylko ogarnęliśmy obozowisko, ruszyliśmy szlakiem nadwiślańskim z Bochotnicy w stronę Kazimierza Dolnego. Ten odcinek wiedzie znów przez bezlik wąwozów, jarów i parowów. Skończyło się na tym, że kluczyliśmy wokół szlaku skręcając to w jedną, a to w drugą drogę, która wydawała nam się co urokliwsza. Czas, który początkowo wyznaczyłem na pokonanie tego odcinka znacząco się wydłużył. Ale przecież w takich wyprawach chodzi o to, aby móc się napawać widokami i czerpać radość z odkrywania nowej okolicy.









Koniec końców dojechaliśmy do Kazimierza Dolnego. Na pierwszy ogień wstąpiliśmy do wąwozu Korzeniowy Dół. O ile tego dnia na szlaku nie spotkaliśmy nawet jednej osoby, to tutaj trzeba było zejść z roweru i przeciskać się pomiędzy pieszymi. Aby zrobić zdjęcie z jak najmniejszą ilością osób musiałem swoje odczekać. Gdybym wtedy wiedział, że będę prowadził bloga to bym raczej celował w zilustrowanie panującego tam ścisku.
Do samego centrum Kazimierza zawitaliśmy tylko na chwilę. Miasto jak zawsze piękne. Ale nam trzeba było realizować dalej program wycieczki, który zakładał szukanie noclegu nad drugim brzegiem Wisły. Plan nie przewidywał, że prognoza pogody się sprawdzi i za chwile zacznie padać deszcz i już nie przestanie. Ale o tym co się działo dalej napiszę w następnym poście.





2 komentarze
Michu gogogo
To teraz Zulawy 🙂 …
Łukasz
Ileż to można się dodatkowo o Tobie dowiedzieć z lektury bloga ;). Sam Pamiętasz że bardzo nam się przydał jednak ten namiot. Doceniłem go tak bardzo, że na bank bym go drugi raz wziął gdyby nie chciało Ci się go tak mężnie dźwigać. Powrót do Puław i nocleg w stodole był czymś bezkompromisowo wyjątkowym. Jeszcze nigdy nie byłem aż tak przemoczony. Do tego poranne zakładanie wciąż mokrych ciuchów na rozgrzane w śpiworze ciało … toż to istna rozkosz. Byłem całkowicie przekonany że się przeziębię. O dziwo nic mi nie było.