Wiosenny bikecamping nad Pilicą
To był pierwszy taki ciepły weekend wiosny roku 2021. Znakomita okazja by rozpocząć sezon biwakowy z rowerem. Początkowo wymarzyłem sobie, aby skoczyć nad jakieś jezioro w okolice Gostynina. Ale swoje plany zweryfikowałem po analizie prognozy pogody. Po pierwsze mogły tam się pojawić opady deszczu. Po drugie miało dość silnie wiać z południa. O ile bardzo szybko by mi się jechało w jedną stronę, to powrót drugiego dnia mógłby być dość wymagający. Uznałem, że lepiej walkę z wiatrem przeprowadzić pierwszego dnia wyjazdu. Jako, że chciałem trochę czasu spędzić gdzieś nad wodą, przejrzałem mapę i wybrałem, że docelowo zatrzymam się nad rzeką Pilicą. I tak w sobotę rano ruszyłem z Łodzi. Na początek udałem się w stronę Zalewu Sulejowskiego- sprawdzonymi, mało uczęszczanymi drogami asfaltowymi.




Po przecięciu trasy S8 wjechałem w tereny leśne, które ciągną się już aż do Zalewu Sulejowskiego. To tutaj po raz pierwszy tego dnia natknąłem się na Szlak Partyzancki im. Hubala. I tak już co jakiś czas towarzyszył mi on przez resztę dnia. O walkach zbrojnych, które tu toczono przypominają rozsiane po okolicach pomniki i mogiły. Tak sobie pomyślałem, że ja tu sobie jadę rekreacyjnie, aby uprawiać tzw. “bushcrafting” i spędzić sobie noc bliżej natury, a te lasy są świadkami historii ludzi, którzy mimo, że nie oglądali odpowiednich filmów instruktażowych na Youtube oraz nie mieli dostępu do bazy zakupowej wszelakich gadżetów survivalowych musieli sobie jakoś radzić, aby stawić opór wrogowi. A stawką w tej grze nie było tylko własne życie, ale także bliskich im osób. Nie wspominając już o kwestiach zachowania tożsamości narodu. Wydaje mi się, że współcześni ludzie nie byliby w stanie się tak poświęcić. Zastanawiam się czy ja byłbym w stanie. A właściwie to mam nadzieję, że nie przyjdzie mi nigdy w takich kwestiach decydować.



Będąc już nad samym zalewem zatrzymałem się przy jednej z plaż. Oprócz mnie, byli tam również inni rowerzyści, którzy tak jak ja zatrzymali się na chwilę popatrzeć na wodę i trochę się posilić. Sam zalew kojarzy mi się z letnim najazdem wczasowiczów, niż spokojem, który tu zastałem. Taka wczesna wiosna to pierwszy czas w roku, kiedy można zaznać jedynej w swoim rodzaju mieszanki ciepła bijącego od słońca i nagrzanego piasku. Aż już mi się nie chciało dalej jechać. Ale przecież trasa sama by się nie zrobiła. Ruszyłem więc dalej, kierując się na rozlewiska na końcu zalewu. Jest to kraina posiadająca własną autonomię z prawem do udzielania azylu wszelakim gatunkom ptaków i wędkarzy.



Następny na trasie był Sulejów. To jedno z tych miast, które raczej mija się po drodze- a nie takie do którego się specjalnie jeździ. Kierowcom jadącym od strony Radomia do Łodzi, kojarzy się zapewne z chwilą uwagi jaką trzeba poświęcić na włączenie się do ruchu na skrzyżowaniu dróg krajowych. Dla okolicznych letników jest to znakomita baza zakupowa przed kolejnym grillem. Myślę, że można by pokusić się o przygotowanie modelu matematycznego określającego korelację między wartością sprzedaży kiełbasy i kaszanki w okolicznych sklepach, a weekendową pogodą. Taka praca naukowa mogłaby z powodzeniem wziąć udział w wyścigu o prestiżową nagrodę Ig Nobla. Ale wracając do samego Sulejowa to ma on całkiem spory potencjał do eksploracji. I nie mówię tu tylko o zwiedzaniu klasztoru zakonu cystersów w Podklasztorzu. Niestety nie miałem już tego dnia za dużo czasu, więc zostawiłem sobie temat na później. Pokręciłem się jedynie chwilę koło kościoła świętego Floriana, gdzie wykonałem kilka zdjęć sakralnych.






Kierując się dalej na południe napotkałem na widok dwóch mężczyzn orzących pole przy użyciu zaprzęgu konnego. Szczerze powiedziawszy myślałem, że takie widoki zanikły już bezpowrotnie, w końcu mamy rok 2021. Nie była to pokazowa inscenizacja, ponieważ jedynym jej odbiorcą byłbym ja- przypadkowo przejeżdżający przez okolicę wędrowiec. Panowie nie wyglądali też na takich, którzy przygotowują się do międzywojewódzkiego konkursu orki z zaprzęgiem konnym na festiwalu Dyni w Piękocinie. Więc zostają dwie opcje. Albo byli to zapaleni miłośnicy tradycyjnych form uprawy ziemi. Albo najpewniej do takiej ciężkiej pracy zostali zmuszeni przez brak odpowiedniego parku maszynowego. Patrząc z biznesowego punktu widzenia, ciekawe za ile można by sprzedawać tak uprawiane ziemniaki- naturalnie i bez spalin. No i czy w ogóle istnieje taka certyfikacja dla produktów rolnych.

Zbliżał się zmierzch. Miałem dość dobrze sformułowane wymagania co do miejsca noclegu: mało to być nad rzeką i w lesie. Tym sposobem ilość lokalizacji ograniczyła się wystarczająco, abym nie musiał za dużo kombinować. Zaznaczę tu, że dobre zasady biwakowania mówią, że powinno się wybierać miejsca osłonięte od wiatru oraz raczej z dala od wody, co by nie “ciągnęło” chłodem. Ale nie mogłem sobie odmówić wieczornego posiedzenia nad rzeką oraz wizji kojącego szumu płynącej wody podczas snu. A spało się tu bardzo dobrze. Wprawdzie zaliczyłem dwie krótkie pobudki. Jedną, gdy to bobry urządziły sobie ćwiczenia w skakaniu do wody “na bombę”. Jednak nie były wystarczająco towarzyskie, aby zaprosić mnie do wspólnej zabawy. Z kolei druga pobudkę poświęciłem na założenie dodatkowej warstwy ubrań, gdy temperatura spadła do około pięciu stopni Celsjusza.


Około szóstej rano otworzyło mi się jedno oko. Najpierw myślę sobie: co będę tak wstawał, jeszcze sobie pośpię. Ale za sekundę uświadomiłem sobie, że to godzina wschodu słońca. Jak wyjrzałem spod tarpa ujrzałem krążące nisko nad ziemią mgiełki. Nie było na co czekać. Jak poparzony wyskoczyłem z pieleszy, złapałem aparat i zacząłem biegać po okolicy robiąc zdjęcia. Mogę teraz sformułować sprawdzany tego poranka przepis fotograficzny:
Składniki:
- Golden hour
- Rzeka
- Nisko unoszące się mgły
Sposób przygotowania:
- Łączymy wszystkie składniki i robimy zdjęcie.




Gdy tak chodziłem po okolicy zauważyłem, że zaraz obok miejsca mojego noclegu znajdują się dwa krzyże. Teraz po analizie literaturowej wiem, że miejsce to zwane jest “Boża Męka”. Utożsamiane jest z grobem rycerza Floriana Szarego, właściciela sąsiadujących Majkowic, a także jednego z bohaterów bitwy pod Płowcami (rok 1331). Okoliczni mieszkańcy od wieków kultywują tradycję odnawiania stojących w tym miejscu krzyży. Ten nowszy pochodzi z 2012 roku. Ze starszym krzyżem związana jest dodatkowa historia. Kiedyś znajdowała się na nim tabliczka z napisem: “Wędrowcze pochyl głowę w modlitwie nad tymi którzy walczyli 1864”. Sugeruje się, że w okolicy krzyża pochowano zmarłych od ran powstańców z potyczki pod Ormanichą z czasów powstania styczniowego. Ogólnie historia bardzo ciekawa.



Gdy już zwinąłem obozowisko, udałem się dosłownie 200 metrów obok, aby zobaczyć resztki po średniowiecznym zamku Surdęga. Tak naprawdę to nie było tam już co oglądać, bo mury po zamku zostały użyte do fortyfikowania linii obronnej Pilicy przez armię niemiecką w 1944 roku. Ale jednak czekały tam na mnie dwie niespodzianki. Pierwsza to ślady po pięknym, staropolskim zwyczaju wywożenia śmieci do lasu. A druga to spotkanie z innymi zwiedzającymi. Nie ukrywam, że nie spodziewałem się tu nikogo w niedzielę rano. Tym bardziej dwóch sympatycznych handlarzy starymi aparatami fotograficznymi, którzy jadąc z Cieszyna do Łodzi zjechali z trasy, aby także obejrzeć tą atrakcję turystyczną. Ten opis brzmi trochę jak z Monty Pythona, ale tak było.


W bliskich okolicach znajduje się tu jeszcze grodzisko stożkowe. To od niego zaczęła się historia osadnictwa na tym terenie. Następnie, około XIV wieku zbudowano omawiany już zamek Surdęga. A kolejno w XVI wieku zbudowano renesansowy zamek w Majkowicach, który także pojechałem odwiedzić.




Następnie udałem się do Bąkowej Góry- wsi krajobrazowo prześlicznej. Jest to miejsce, które za każdym razem robi na mnie to samo, niezwykle pozytywne wrażenie. Chociaż muszę przyznać, że akurat tego dnia najbardziej ucieszyłem się z otwartego tutaj sklepu. Nie będę ukrywał, że nie doszacowałem moich zapasów jedzenia i picia, więc ten sklep mnie uratował. Dodatkowo przypomniałem sobie klimat panujący w takich miejscach. Można było pogadać sobie z właścicielem, który wypytał mnie o szczegóły mojej podróży, ale też podzielił się różnymi lokalnymi historiami. Co moment do sklepu wpadał też jakiś klient, który oprócz zrobienia zakupów omawiał swoje bieżące sprawy. Nikomu się nie spieszyło, więc postanowiłem, że ja też sobie odpuszczę. Zamiast ciąć dalej bezpośrednio do Łodzi, nacieszę się słoneczną pogodą i okolicami, a do domu złapię jakiś pociąg.







Będąc na wzgórzu w Bąkowej Górze wypatrzyłem pewien opuszczony dom. W czasie tej wyprawy ominąłem dość dużo takich miejsc. Z racji faktu, że czas już mnie nie gonił, postanowiłem sobie trochę pozwiedzać. Oceniam, że zrobiłem chyba ostatnie takie zdjęcia z tego miejsca, bo strop w tym domu raczej nie wytrzyma już kolejnej zimy. Z historii ludzi, którzy tu mieszkali oprócz przedmiotów codziennego użytku zastał pamiątkowy dyplom gospodarza za długoletnią i ofiarną pracę dla resortu łączności z okazji przejścia na emeryturę w 1981 roku i naklejki honorowego dawcy krwi.








Po drodze pokręciłem się jeszcze trochę wokół zalewu Cieszanowickiego. Jedną z osobliwych atrakcji tego miejsca jest kapliczka na rozlewiskach przy zalewie. Jest ona jedynym śladem po osadzie, która została zlikwidowana podczas zalewania terenu. Jak bym wziął ze sobą kalosze to może udało by mi się do niej podejść. Ale, że sakwy miałem wypchane głównie ciepłymi ubraniami na noc to na kalosze nie starczyło miejsca.


Pociąg do Łodzi postanowiłem złapać w Rozprzy. Tutaj na zakończenie uchwyciłem pewien regionalizm: Panie sprzedające pod kościołami lody z charakterystycznych niebieskich lodówek. W głowie krąży mi pytanie, czym była by niedziela dla okolicznych dzieci, gdyby nie skosztowały tego deseru po niedzielnym nabożeństwie.
To tyle z tej relacji, zapraszam na następne.


One Comment
Michu gogogo
🙂