Sieradzko-kaliskie urban exploration
Była sobota trzynastego dnia marca roku 2021. Dzień nie do końca zwyczajny, bo to wigilia światowego dnia liczby Pi. Jest to doskonała okazja, aby umówić się na piwo i gdzieś sobie spocząć. Ale tego dnia nie przyszło mi nigdzie spoczywać. Z inicjatywy koleżanki Gosi wybrałem się na „Dzień z Urban Exploration”. Kiedyś (jakieś 10 lat temu) dość regularnie zjeżdżaliśmy samochodem okolice Łodzi w poszukiwaniu różnych osobliwych atrakcji turystycznych. Wyjazd najczęściej poprzedzał etap prac koncepcyjnych. Wyszukiwałem w internecie ciekawe miejsca i skrupulatnie zapisywałem je na kartce. Następnie jeździło się z mapą w ręku odhaczając kolejne pozycje z listy. Współcześnie już nie trzeba używać wyrobów papierniczych takich jak kartki, czy mapy. Dostępne są przecież smartfony z nawigacją i cała infrastruktura chmurowa do przechowywania notatek.
W wymaganiach projektowych wyprawy dostarczonych przez Gosię było sformułowane, aby pojechać gdzieś gdzie nas jeszcze nie było. Teren pomiędzy Sieradzem, a Kaliszem dobrze wpisywał się w ten opis. Reszta uczestników wyprawy (Michał, Ewelina i Szymon) także się tam jeszcze nie kręcili. Jest to obszar zdecydowanie rolniczy, więc główne atrakcje jakie można tam znaleźć to gospodarstwa rolne oraz dwory w lepszym lub gorszym stanie. Nas najczęściej interesują te w gorszym. Możliwe jest wtedy swobodne zwiedzanie bez wcześniejszego umawiania się z przewodnikiem.
Jedną z podstawowych „urbex”-owych zasad jest nie podawanie lokalizacji prezentowanych miejsc. Chodzi tu o dwa aspekty. Pierwszy to ochrona przed potencjalnymi wandalami. Chociaż moim prywatnym zdaniem ludzie, którzy interesują się tematem najczęściej zachowują stosowny szacunek do odwiedzanych miejsc. A miejsca te zazwyczaj i tak są już splądrowane. I tu dochodzi drugi aspekt, taki jak zachowanie wyłączności eksploratorów do danego stanowiska „urbexowego”. Aby po części poszanować zasady, będę podawał tutaj lokalizację tylko tych miejsc, które są częścią historii regionu i których znalezienie w internecie zajmuje minimalną ilość czasu. Wykorzystam teraz okazję, aby polecić stronę Zamki i pałace województwa łódzkiego, która wiele razy była mi pomocna podczas planowania wypadów. Autor włożył dużo pracy w przygotowanie opisów zabytków regionu. Chociaż strona wydaje się być już nie utrzymywana i nie wszystkie linki działają, można tam nadal znaleźć pomocną mapę dworów, pałaców i zamków w województwie łódzkim.
Ale wracając do relacji z wyprawy. Wyruszyliśmy prawie z samego rana i pobieżyliśmy na północ od Sieradza. Na rozgrzewkę zatrzymaliśmy się przy dworze w Dzierlinie. Aby podejść do budynku trzeba było przełamać pierwszą nieśmiałość i pokonać dziurę w płocie posesji. Wnętrze budynku nie zostało udostępnione dla zwiedzających. To chyba dobry znak ponieważ oznacza to, że może ktoś czasem dogląda terenu.

Następny na trasie czekał na nas dwór w Sędzicach. Ostatni remont budynku przeprowadzany był w 1936 roku. Jak widać na załączonym niżej zdjęciu od tego czasu nie był już remontowany. Za to malowniczo wznosił się nad otaczającym go aktualnie sadem. Po pierwszych dwóch odwiedzonych lokalizacjach i napotkanym przy drodze opuszczonym domu moja wiara w powodzenia wyjazdu zaczęła wzrastać. Zwłaszcza, że najlepsze atrakcje były dopiero przed nami.



W okolicach natknęliśmy się jeszcze na opuszczoną nastawnię kolejową. Mimo dość wysokiego stopnia splądrowania i zdemolowania nadal można było w niej znaleźć notatki służbowe pracowników. Ostatnie zapiski pochodziły z roku 2014. Ale w tym miejscu najbardziej zaintrygowało mnie inne znalezisko. Było to truchło bażanta. Niby nic specjalnego, ale była to druga nastawnia z martwym bażantem w której byłem. Korzystając z praw statystyki można by wywnioskować, że bażanty ogólnie mają taką tendencję, że wybierają nastawnie kolejowe jako miejsca dokonania swojego żywotu.







Najlepsze atrakcje to te nie planowane. I tak jadąc dalej co bardziej lokalnymi, często nie utwardzonymi drogami natrafiliśmy na opuszczony spichlerz. To znaczy chyba to był spichlerz, ponieważ nie przygotowane zostały żadne tablice informacyjne. Konserwator zabytków też tu dawno nie zaglądał. A datowania wyryte na belkach stropowych sięgały 1909 roku, a niektóre nawet 1896 roku. Budynek przed rabusiami zabezpieczały stalowe kraty antywłamaniowe ala gałęzie. Na szczęście żeby wejść do środka nie musieliśmy ich wyłamywać. Nie musieliśmy też wyłamywać drzwi, ponieważ ich nie było.





W następnym miejscu, które odwiedziliśmy też nie trzeba było nic wyłamywać, aby wejść do środka. Dwór w Kobylnikach stał otwarty. Oprócz samego budynku duże wrażenie zrobił na mnie park z licznymi zwalonymi drzewami i walającymi się na ziemi połamanymi gałęziami. Tego dnia potężnie wiało, co budowało jedyny w swoim rodzaju klimat tego miejsca.










Następnie pojechaliśmy do Krąkowa. Nie było tam wprawdzie grodu Kraka, ale kolejny już dzisiaj relikt dworu. Na mapach Google ktoś powrzucał w tej wsi zdjęcia z krakowskiej ulicy Grodzkiej oraz Rynku Głównego. Nie udało nam się ich tu odnaleźć. Za to skorzystaliśmy z ostatnich chwil otwarcia sklepu, gdzie znacząco zredukowaliśmy inwentarz dostępnych win z półek. Po zwiedzeniu podrabianej stolicy Małopolski zaczęliśmy przemieszać się w kierunku Kalisza. I wtedy zaczęła się nasza „urbex”-owa passa. Atrakcje same pchały nam się pod koła, co będzie widać na zamieszonych niżej zdjęciach.





Wchodzenie do opuszczonych domów to trochę jak praca na odkrywce archeologicznej. Pozostawione rzeczy stanowią zapis historii ludzi, który z jakiś względów opuścili swoje cztery ściany. I tak w domu prezentowanym na zdjęciach z jednej strony mamy dużo gadżetów z wizerunkiem papieży, które przypisywał bym starszym domownikom. A z drugiej strony płyty CD z najlepszymi składankami muzyki Techno z końca lat dziewięćdziesiątych. Te przypisywał bym dostarczającym nastolatkom wymykającym się z domu na epickie imprezy w okolicznych remizach strażackich. O wkraczającym po strzechę postępie technologicznym świadczyło pozostawione pudełko po najnowszym wtedy modelu telefonu marki Nokia, model 3210.














Kolejnym przystankiem była miejscowość Marchwacz. Znajduje się tutaj zespół pałacowy wraz z rozbudowanym folwarkiem. Do samego budynku pałacu nie podchodziliśmy. Znalazła się wprawdzie dziura w płocie, którą można było się prześlizgnąć, ale liczne kamery monitoringu trochę nas odstraszyły. Za to zwiedziliśmy zabudowania po gorzelni. Swoją drogą, kto to słyszał, żeby gorzelnia upadła. Podjąłem tam nawet próbę wejścia na specjalną platformę widokową, ale zrezygnowałem. Prowadząca w górę drabina miała dość ograniczoną ilość mocowań do ściany. Mocno wyginała się podczas wchodzenia. Jak już schodziłem w dół usłyszałem pod sobą plusk w znajdującej się w dole sadzawce. Myślę sobie: “No ładnie! Coś mi wypadło”. Już byłem pewny, że pożegnałem się z telefonem który zazwyczaj trzymam w tylnej kieszeni spodni. Na szczęście po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że jedyną rzeczą jakiej mi brakowało to osłonka przeciwsłoneczna obiektywu aparatu. Jako, że blog powinien być miejscem do dzielenia się radami z czytelnikami, mogę sformułować taką oto zasadę:
Wchodząc na zbyry, zawsze pamiętaj, aby upewnić się czy nie wypadnie Ci z kieszeni telefon, ani żadna inna Twoja rzecz.
Podsumowując, podróże kształcą. Jak już odjeżdżaliśmy okazało się, że to jednak dobrze, że nie wchodziliśmy na teren pałacu. Po okolicy kręcił się pojazd pogotowia policji. Już sobie wyobrażam jak trzeba by się gęsto tłumaczyć dlaczego to naruszyliśmy pałacową autonomię terytorialną.






Ostatni większy przystanek: Kalisz. Bardzo ładne miasto. I to nie tylko dlatego, że w zakamarkach kamienic człowiek czuł się jak w rodzinnej Łodzi. Niestety ze względu na zapadający zmrok i narastający głód w żołądkach, starczyło nam czasu tylko na pobieżny spacer. Trzeba będzie jeszcze tu wrócić. I w ogóle wrócić w te okolice, bo moja lista miejsc do odwiedzenia została tylko po części odhaczona.








Po całym dniu jeżdżenia wypadało by coś jednak zjeść. Pan Zahir kusił nas specjałami z kaliskiego oddziału swojej restauracji. Ale my się mu nie daliśmy. Mieliśmy swój kiełbasiany prowiant. Ognisko nad brzegiem Warty pięknie zaakcentowało końcówkę dnia.
